Smaki Pogodzinach :: Blog

Jak zrozumiałam, że wywodzę się z tradycji Slow Food, nie będąc członkinią...

24 października 2011

Lekkim naciągnięciem faktów byłoby stwierdzenie, że całe życie mieszkałam na wsi, ale na pewno mogę się poszczycić pochodzeniem z Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego w województwie lubelskim i tym, że wyrosłam na zdrowej, ekologicznej żywności wiejskiej hodowanej przez babcię Józię, Cesię, moją mamę oraz ciocie Alinkę i Tereskę, na ich wypiekach i przetworach, na zdrowych jajkach od babci Jani (babcia mojej bratowej, dla ścisłości) i rosole z wiejskiej kury. Od czasu nastoletniego buntu, kiedy unikałam wyjazdów na wieś i okresu studiów, kiedy przyszedł czas na zachwyt plastikową żywnością z zachodnich supermarketów i wszystkim, co miejskie, zagraniczne, nie-lubelskie, często zapominam o prawdziwym smaku jedzenia.

W zeszłą sobotę miałam okazję odświeżyć sobie tę pamięć, idąc na śniadanie Slow Food przygotowane przez szefową kuchni Agatę Wojdę i restauratorów Agnieszkę Kręglicką i Piotra Petrykę, którzy są członkami warszawskiego Convivium Slow Food. Śniadanie to zorganizowane było w ramach fantastycznego, inspirującego, prowokującego Kuchnia + Film Food Fest w Arkadach Kubickiego w Warszawie.

Kiedy zachodzę do restauracji Piąta Ćwiartka przez Zamek Królewski, okazuje się, że bilety dawno wyprzedane, i bez rezerwacji są nikłe szanse na wejście. Zaglądam do środka ogromnej sali, w której stoją dwa długie rzędy stołów pokrytych białymi obrusami, a przy nich coraz więcej ludzi w różnym wieku... Oczywiście, o rezerwacji pomyśleli wcześniej, myślę sobie czując lekkie rozczarowanie i coraz intensywniejszy głód. Ale czekanie się opłaca i w końcu udaje mi się wejść do środka po uiszczeniu opłaty 25 zł (dla członków ruchu Slow Food opłata wynosi 15 zł). Myślę sobie, że nietanio jak na śniadanie, ale ta myśl bardzo szybko zostaje zastąpiona poczuciem, że spędzam czas w miłym towarzystwie, a przede wszystkim przeżywam przygodę kulinarną ze smakami tak dobrze znanymi mi z dzieciństwa.

Zostaję usadzona przy jednym ze stołów, nikogo nie znam, poznaję tylko twarze, choć nazwisk nie jestem pewna. Na dobry początek kawa serwowana przez kelnera, który się miło uśmiecha. Wracam do stołu, gdzie po mojej prawicy siedzi rodzina z dwiema nastolatkami i wszyscy zgodnie przyznają, że nigdy wcześniej nie byli na spotkaniu slowfoodowym. A po mojej lewicy i naprzeciwko siedzą ludzie, którzy wyraźnie się znają i byli na niejednym takim śniadaniu, tak zwani wyjadacze slowfoodowi, którzy wymieniają się informacjami na temat pochodzenia różnych produktów obecnych na stole. Są też goście festiwalowi, jak na przykład cudowny Nigel Slater (który napisał książkę autobiograficznną pt. Toast, na podstawie której powstał film o tej samym tytule, który z całego serca polecam, za szczerość, piękną stylizację na wczesne lata 60-te, a przede wszystkim za historię człowieka, który, pomimo przeciwności losu, nie poddał się i osiagnął w życiu wiele.) , ale na szczęście zacnych gości, uwaga zebranych skupia się na tym, co pojawia się na talerzach.

Zaskakuje mnie, jak dokładnie opisywane jest pochodzenie każdego produktu, który pojawia się na śniadaniowym talerzu. Są warzywa od Piotra Rutkowskiego, który sprzedaje pod Fortecą, są sery zagrodowe od Ani Łuczywek, jest też ser twarogowy, który pachnie twarogiem. Na talerzu pojawia się też okrasa z gęsiny, która wygląda jak tatar i jest bardzo delikatna w smaku, od Piotra Lenarta z Kujawsko-Pomorskiego. Na tym samym talerzu jest konfitura malinowa, wędzony karp z Sulejówka i lekko słodkawa mieszanka soczewicy, cieciorki, orzechów, cebulki i ziół. To nie tylko znajomość proweniencji produktów, które spożywam, ale przede wszystim ich smak i prostota dają mi dużo radości. A, i boski chleb wigierski, znikający ze stołu w zawrotnym tempie, i ciągle donoszony przez wolontariuszy ze Slow Foodu, który jest wypiekany w tradycyjnym piecu chlebowym z dodatkiem ziemniaków, ze zboża z Suwalszczyzny zmielonego w Białej Wodzie.

Za chlebem wchodzi gwóźdź sniadania/brunchu – zupa dyniowa, jak na jesień przystało, do której dodany jest olej rzepakowy z Góry św. Wawrzyńca, tłoczony na zimno, oraz zielona rukiew od Piora Rutkowskiego. Pyszna, gęsta, pachnąca, posypana ziarnami i solą, stanowi doskonałe zwieńczenie tego posiłku, lub przynajmniej wydaje mi się przez chwilę, że na tym poprzestaniemy. Ostatnim punktem programu jest jednak babka drożdżowa podawana na dużych drewnianych deskach, której niejednemu trudno jest się oprzeć.

W międzyczasie Piotr Petryka mówi o naszym pragnieniu zbliżenia się do kultury środziemnomorskiej, gdzie biesiadowanie przy wielkich stołach i wchodzenie w bliskie relacje z miejscowymi producentami żywności to norma. Pan Petryka wspomina też o szkoleniu kucharzy i uczulaniu ich na zaopatrywanie się wprodukty lokalne bezpośrednio od rolników. Rozmawiam też z ludźmi siedzącymi koło mnie, którzy, jak się okazuje, zajmują się fotografią kulinarną i prowadzą magazyn online o zdrowym życiu, Lewandowy Dom, do którego między innymi pisze felietony Agnieszka Kręglicka. Rozmawiamy o świadomości zdrowej żywności i jej dostępności w miastach i na wsi. Ci wszyscy ludzie wierzą w sens uczestnictwa w ruchu Slow Food, ale nie narzucają swojej opinii. Podoba mi się to, że nie próbują nikogo przekonać do Slow Foodu. Po prostu, chcą zdrowo i świadomie się odżywiać, a przy tym spotykać się z innymi ludźmi, poznawać nowych ludzi i smaki, chodząc na przykład na spotkania degustacyjne.

Jeśli ktoś kocha wylizywać talerze, to tutaj się może z tym ujawnić

Wnioski, jakie się nasuwają, to po pierwsze, że znam wiele osób, które żyją według zasad wyznawanych przez ruch slowfoodowy, tylko tego tak nie nazywają. I nie płacą składek członkowskich. Różnica między nimi a zorganizowanymi slowfoodowcami jest taka, że ci drudzy mają najczęściej bardzo ograniczony dostęp do zdrowej żywności, żyją w dżungli miejskiej, w której królują owoce i warzywa z Biedronki, Carrefouru, czy Tesco, które niekoniecznie są z ekologicznych upraw. Po drugie, jak w coś fajnego wierzysz, to nie musisz o tym dużo gadać, bo i tak inni szybko pójdą w twoje ślady (przykład: rodzina siedząca po mojej prawej stronie postanowiła dołączyć do Slow Foodu po jednym śniadaniu). Po trzecie, slowfoodowe śniadanie było tak treściwe, że wystarczyło prawie na cały dzień. A po czwarte, przy następnej wizycie w rodzinnych stronach, docenię dwa razy bardziej super slowfoodowe produkty, które dostanę od mamy, cioć i babci Jani.  

 

Magdalena Malinowska

Naczelna Kulturalno-Kulinarna

Poprzedni wpis Następny wpis

loading...